Jakie nietuzinkowe atrakcje polecasz w Japonii? Gdybym pobierała dychę od każdego, kto mnie o to pyta, hmm… miałabym na bilet do Japonii. Przynajmniej w jedną stronę.
Ale nie mam.
Za to ten artykuł dedykuję wszystkim poszukiwaczom japońskich atrakcji z gatunku „niezapomniane doświadczenie”. Także smakowe.
Zabieram was do Wazuki w prefekturze Kioto. Zwiedzimy topową plantację herbaty w Japonii, poznamy sekrety produkcji matchy, a na koniec skosztujemy herbaty pod wieloma postaciami. SPOILER: nie tylko jako napój.
Witajcie w kolebce zielonej herbaty!
Uji – miasteczko leżące na przedmieściach Kioto i synonim najlepszej matchy. Zawiedzie się jednak ten kto, wybierze się tam, licząc na zwiedzanie plantacji herbaty. Bo w Uji herbaty de facto się nie uprawia. W Uji herbatą się handluje. Na zakupy więc owszem, na zwiedzanie – niekoniecznie. Lepiej od razu uderzyć do Wazuki, która uprawę herbaty ma zapisaną w DNA.
Miasteczko bywa nazywane „kolebką japońskiej herbaty”. Pierwsze krzaki posadzono tu osiemset lat temu, ale ja zabiorę was na zwiedzanie plantacji znacznie młodszej, prowadzonej w dodatku przez człowieka, który z herbacianym biznesem wcześniej nie miał nic wspólnego. Pochodzi z Tokio, studiował rolnictwo, był menedżerem w sieci barów sprzedających donuty. Ale ciągnęło go do natury.
Daiki-san tchnął życie w zamierające, czy może raczej wymierające, herbaciane dziedzictwo Wazuki. W okolicy działa trzysta rodzinnych plantacji, ale średnia wieku mieszkańców przekracza siedemdziesiątkę.
Rodzinna plantacja herbaty d:matcha
Lokalsi patrzyli na niego krzywo i nieufnie, ale Daiki się uparł. Zaczynał od zera, nie znał tu nikogo. Nie miał nic. Wpierw urobił pewną staruszkę, by odsprzedała mu leżące odłogiem pole, potem kolejnych właścicieli rodzinnych upraw. Do tego z czasem doszły opuszczone zabytkowe domostwa, które Daiki remontuje. W jednym z nich urządzono herbaciarnię, w której wita od progu. To on będzie oprowadzać nas po swoich uprawach, ale w d:matcha pracuje także jego żona, a kilkuletni synek zagląda do nas z części mieszkalnej.
Jest grudzień, chłodny poranek. Na rozgrzewkę dostajemy po kubku herbaty. Popijam ją sobie patrząc na przycięte pod linijkę rzędy krzaków. Jak żywopłoty we francuskim ogrodzie. Tylko, że to nie bukszpan. Potem dowiem się, że zostawiana sama sobie herbata zmienia się w gigantyczne krzaczoro-chaszcze. Herbaciany busz. Bez maczety nie podchodź. Ale to jeszcze nie teraz.
Wpierw Daiki podbudowuje naszą wiedzę teoretyczną. Opowiada o różnicach między matchą, senchą, herbatą czarną i hojichą. Ta ostatnia, mało popularna w Polsce prażona zielona herbata, to moja ulubienica. Serio. Choć musiałam wychylić niejedną filiżankę, by polubić jej specyficzny smak. I wcale nie przeszkadza mi, że powstaje z najbardziej poślednich listków. Za to nie ma w ogóle teiny, można ją więc pić dowoli o każdej porze dnia.
Wyprowadzeni w pole
Potem Daiki zabrał nas na spacer po plantacji. To było trochę jak przyspieszony kurs wiedzy o uprawie herbaty. Dowiedziałam się na przykład, że sadzonki potrzebują pięciu lat, by liście nadawały się do zbiorów. Za to potem zbiera się je przez kolejne czterdzieści.
Albo wiatraczki. Po co wiatraczki na słupach, wysoko zawieszone nad uprawą? By chłodzić herbatę? A guzik, by zapewnić cyrkulację ciepłego powietrza, gdyby zdarzyło się nieszczęście pod postacią przymrozku. Daiki tłumaczył nam jak to działa, ale byłam niepilną uczennicą i już dokładnie nie pamiętam. Ale działa. Herbata nie lubi niskich temperatur, woli wilgotne ciepełko (czytaj: japońskie lato). Nie trzeba jej więc podlewać.
Punktem kulminacyjnym spaceru po plantacji były zbiory herbaty. Własnoręczne, rzecz jasna.
Umówmy się: zima to nie czas na herbaciane żniwa. Liście zrywa się trzy razy w roku: w maju, lipcu i październiku, ale to herbata z pierwszych, wiosennych zbiorów uchodzi za najsmaczniejszą. Dla naszego rwania nie miało to jednak znaczenia, bo urobku nie mieliśmy parzyć. Co nie znaczy, że „praca” na plantacji była czczą zabawą pod turystów. O nie.
Zresztą obowiązywała nas ta sama procedura, co przy regularnych zbiorach. Daiki-san poinstruował, byśmy zrywali tylko najmłodsze herbaciane dzieci z samiutkich czubków. Niższych się nie zbiera. Są gorzkie i twarde.
Po co nam to było okazało się później. Wpierw Daiki zabrał nas w jeszcze jedno miejsce.
Jeden krzak, tyle możliwości
Czarna, zielona, biała, matcha, sencha i hojicha – to wciąż te same herbaciane listki, zrywane z tych samych herbacianych krzaków (aczkolwiek z różnych jego części). Dopiero sposób w jaki przetworzy się liście odpowiada za to jaki napar wlejemy do filiżanki.
No dobrze, liczy się także moment zbiorów, nasłonecznienie pola i parę innych niuansów, które decydują o smaku, ale co do zasady chcąc wyprodukować matchę lub czarną herbatę te same listki poddaje się różnym zabiegom.
Daiki zabrał nas do zakładu przetwórstwa – tak z braku lepszego słowa nazwę jego fabryczkę, w której surowe liście pod wpływem precyzyjnie dawkowanych procesów m.in. utleniania, suszenia, rolowania czy prażenia, zmieniają się w produkt gotowy do zaparzenia.
Z matchą najwięcej zachodu
Spreparowany susz, nim zostanie starty na pył, wpierw trzeba oczyścić z łodyżek i innych drobiazgów. Mrówcza robota. Ćwiczenie z benedyktyńskiej cierpliwości. Do młynków trafiają tylko przebrane listki z czubków herbacianych krzaków. Dzięki temu matcha ma intensywnie zielony kolor rzekotki i charakterystyczny zapach.
Natomiast „matcha” koloru groszku konserwowego, którą w Polsce sprzedaje się za grosik, to lis farbowany. Sproszkowana zwykła, nieprzebrana zielona herbata.
Teraz proces zautomatyzowano, a i młynki są większe, ale kiedyś herbatę mielono takimi ręcznymi żarnami w zawrotnym tempie 20 gramów matchy na godzinę. Spróbowałam, by móc teraz napisać, że nie tyko zbierałam, ale także mieliłam herbatę na matchę! Ale moją siłę przerobową szacuję na góra 5 g/h.
Do dna
Zwiedzanie plantacji herbaty zakończone. Pora na praktykę.
W herbaciarni już na nas czekały zestawy do parzenia: duże czarki i przypominające pędzel do golenia bambusowe miotełki. To chasen – przyrząd do spieniania matchy. Sekretem idealnej matchy są ruchy: energiczne, ale z wdziękiem. Koliste, ale z nadgarstka. Ćwiczymy zawzięcie, by bez chlapania rozbić grudki i napowietrzyć napar. Cel, by napar pokryła puszysta pianka, dowożę tylko częściowo. Nieważne.
Ważne, że gdy opróżniam czarkę, patrzę na krzewy, na których wyrosła jej zawartość. Te same, które podejrzewałam o bycie francuskim żywopłotem. Herbata zerowego kilometra.
Po zabawach z pędzlem przechodzimy do shotów. W naszej części świata do takich kieliszków leje się wódkę. W d:matcha senchę. Trzy rodzaje najprzedniejszej z przednich zielonych herbat, zebranych kilka miesięcy wcześniej ze wzgórza, po którym wcześniej spacerowałam. Napary różniły się smakiem i barwą, a te różnice wcale nie były subtelne.
Na zagryzkę dostaliśmy tradycyjne japońskie słodycze produkowane na miejscu, w d:matcha. Zgadnijcie o smaku czego.
Kto powiedział, że herbatę tylko się pije?
Gdy myślałam, że już więcej herbaty nie zmieszczę, przyszła pora na lunch, na który podano… Tak zgadliście: herbatę.
Pamiętacie, jak Daiki-san zlecił nam żniwa? Na przystawkę wjechały nasze młode listki w delikatnej jak płatek śniegu tempurze. Chrupkie i lekko słone, umamiczne i zaskakujące. W smaku przypominały popcorn.
Danie główne wybieraliśmy z karty. Zdecydowałam się na curry z hojichą i ryżem, którego zagony widać z okien herbaciarni. Mój towarzysz wybrał makaron z pesto z zieloną herbatą. Oba dania były delikatne, z wyczuwalnymi herbacianymi nutami.
Do tego za dopłatą można domówić inne frykasy, czego oczywiście odmówić sobie nie mogliśmy. No ale kto oparłby się sernikowi o smaku matchy, matchowemu tiramisu czy kufelkowi piwa, do którego – zamiast soku z malin – dolano shota matchy?
Odmówiłam za to suszonego jelenia. Dziczyzna podawana w d:matcha, hm, też jest zerowego kilometra. Okazuje się, że słodkie japońskie jelonki, które we wcale nie tak odległej Narze karmi się z ręki specjalnymi krakersami, w Wazuce karmią się, ale same i nie krakersami a młodymi liśćmi herbaty. Prosto z krzaków. Często to ich ostatni posiłek.
Przeczytaj pozostałe teksty o Japonii. Jest ich sporo! |
Zwiedzanie plantacji herbaty d:matcha połączone z degustacją – informacje praktyczne
Kto ma ochotę na spacer po plantacji z Daikim, a potem smakowanie herbacianych delikatesów? Nim wybierzecie się do Wazuki, musicie pamiętać o kilku sprawach:
Zwiedzanie plantacji odbywa się w języku angielskim, o określonych godzinach, w kameralnej grupie. Oprowadza osobiście Daiki-san, który jest człowiekiem niezwykle otwartym i chętnie odpowiada na pytania. Nie tylko te związane z uprawą herbaty.
Miejsca trzeba rezerwować z wyprzedzeniem przez stronę d:matcha. Szybko znikają.
W cenie jest zwiedzanie plantacji, degustacja trzech odmian matchy i senchy oraz lunch. Całość trwa ok. 4 godzin.
Na miejscu działa także sklepik z herbatą, słodyczami oraz oryginalną ceramiką.
Dojazd do Wazuki nie jest najprostszy. Z Kioto lub Osaki zajmuje około godziny. Na stronie d:matcha znajdziecie klarowną instrukcję jak się tam dostać. Dałam radę, wy też dacie.
A ponieważ to Japonia, wszystko jest doskonale zorganizowane. Tip-top i pod guzik.
Przydało się? Udostępnij znajomym!
Postaw mi wirtualną kawę. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
Zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
DZIĘKUJĘ!
Japonia: Zbierałam herbatę na plantacji pod Kioto. Też możesz!
Podobne artykuły
Cześć!

Nazywam się Zofia Jurczak, a to moja strona poświęcona podróżom
Jestem kulturoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków (napisałam o nim dwie książki), muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na stronie piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej